O kooperatywie

Choć każda z nas ma swoją własną historię i obszar zainteresowań (o czym więcej na naszych osobnych zakładkach), obie mamy zamiłowania do książek i pewne doświadczenia w nietypowym wspomaganiu edukacji typowych i nietypowych uczniów ( z zamiłowaniem do tych nietypowych). Chciałybyśmy też zwrócić uwagę ewentualnych czytelników bloga na książki, na które same zwróciłyśmy uwagę. I nie tylko na książki-na miejsca, wydarzenia, ludzi...a także zwierzęta i rośliny, które czynią nam świat piękniejszym lub ciekawszym.

Trochę historii: miejsce i czas założenia bloga

Blog został założony pewnego kwietniowego dnia w Asheville w Karolinie Północnej.Tam znalazły się odpowiednie do tego warunki, by zrealizować od dawna noszony zamysł - moja córka stworzyła pierwszą roboczą formę tego bloga i tym samym od rozmyślań przeszłam do fazy początkowo bardzo roboczej realizacji. Stopniowo blog nabierał coraz bardziej konkretnych kształtów.
Pierwszy wspis dotyczył Asheville- jego szczególnego klimatu.

Zdecydowałam o przeniesieniu go na tę zakładkę, aby nie zatarł się w pamięci i w iluś kolejnych wpisach. Tym bardziej, że jak sądzę duch tego miejsca w jakiś sposób będzie oddziaływał na to, co na blogu bedzie się pojawiało.

A oto i wpis:
Minęły 2 miesiące od mojego pobytu w Ashville i ten czas, który upłynął, pozwolił poukładać się wrażeniom i zweryfikował ich trwałość. To dobry powód (wymówka) do opóźnienia w pisaniu.

Ashville pięknie położone miasto w Apallachach w północnej Karolinie.

Panorama zalesionych gór roztaczająca się z progu regionalnego lotniska w Asheville stanowi tak silny kontrast do ciasnoty pudełka samolotu i ciasnoty przestrzeni miejskich przy innych lotniskach na trasie podróży, że natychmiast odczułam po prostu wielką ulgę.
Miłe odczucia rozległości przestrzeni i swobody w naturze towarzyszyło mi przez cały pobyt.
Przewodnikowo można by napisać, że lotniskowa wizytówka Ashville to rozległa przestrzeń,  górskie krajobrazy i swoboda.

Z wyjątkowo długiej polskiej zimy po dwóch dniach podróży przeniosłam się do wiosennego Ashville i kontakt z przyrodą był kojący  i radosny.

Samo miasto wydawało się żyć spokojniejszym rytmem niż nasza zabiegana Warszawa. Brak tłumu w sklepach, nawet w martketach, życzliwość (nawet jeśli tylko na pokaz) skutecznie zmniejszały "stres życia". Artystyczny i duchowy klimat miasta dawał się odczuć już po kilku dniach pobytu- mnogości galerii i kościołów nie można było nie zauważyć. I tak jak wrażenie swobody dawała rozległa przestrzeń, podobne wrażenie wewnętrznej swobody dawało to właśnie zróżnicowane kulturowo i wyznaniowo otoczenie i widoczna tolerancja dla odmienności.

Wycieczka poza miasto to jednak mocne odczucie odmienności przyrody- sosny, które nie pachną jak polskie, rododendrony, które są pospolitymi leśnymi krzewami, rudy- czerwonawy odcień ziemi (w tej akurat okolicy). Barwne ptaki i większe niż polskie motyle, rozmaitość i aktywność owadów. Nawet porosty na krzakach tworzących leśne poszycie inne.


Mam wrażenie, że to zwierzę w nas bardzo szybko i głęboko odczuwa takie różnice. Odczuwa w ciele.
I to cielesne odczucie odmienności bardzo wzmacnia efekt oddalenia od codzienności, więc wspomaga oddzielenie spraw zostawionych za sobą w kraju. Taki terapeutyczny wyjazdowy reset.

Z perspektywy czasu skojarzyłabym z Ashville te słowa: natura, przestrzeń, swoboda, słońce.
jest to oczywiście perspektywa podróżnika, nie mieszkańca.

 

A z perspektywy prawie-mieszkańca?


Jestem córką Eli i w okolice Asheville przeniosłam się z Polski ponad dwa lata temu, by praktykować medytację w ośrodku Zen “Windhorse”. Windhorse znajduje się w Alexander - miejscowości istniejącej na mapie, lecz w rzeczywistości składającej się z poczty i kilkudziesięciu niepowiązanych żadną miejską strukturą domów. Alexander nie ma granic, ani nawet chodników - ot taki ZIP-kodowy byt.


Z początku żyłam w Windhorse bezsamochodowo, niemobilnie - z rzadka tylko łąpiąc podwózki do miasta. To się zmieniło. Wraz z otrzymaniem nieco stabilniejszego statusu imigracyjnego oraz czterech kółek zaczęłam rosnąć na prawie przeciętnego mieszkańca tego regionu.


Bo w Asheville prawie wszyscy, jak ja, są przyjezdni. Amerykanie z rzadka spędzają życie tam, gdzie się wychowali: przeprowadzają się często, szukając czy to szczęścia, czy to pracy, tańszej benzyny czy lepszego klimatu. W przeciwieństwie do Polaków nie ciągną ku większym miastom, ale chaotycznie przenoszą się to tu, to tam, ze stanu w stan....

Ashvillanie z wyboru bardzo różnią się od nielicznych “tubylców”. Są nastawieni duchowo (z nutką newageowską), ekologicznie, pro-wspólnotowo. Alternatywni i bez zadęcia. Miasto jest małe i jeśli by wybrać się na parugodzinny spacer można być pewnym, że kogoś się spotka - znajomego z tańców, sąsiadkę-akupunkturzystkę, nauczyciela jogi. Wszyscy są mili, co wcale nie jest sztuczne, choć od sklepowej uprzejmości do głębokiej więzi przebić się chyba znacznie trudniej niż w Polsce. To może ta mobilność...
I tak żyję tu sobie- we wspólnocie poszukiwaczy, w otoczeniu niesamowitej przyrody, troszkę na uboczu areny światowych wiadomości... i nigdzie się póki co nie wybieram.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz