A z perspektywy prawie-mieszkańca?

Jestem córką Eli i w okolice Asheville przeniosłąm się z Polski ponad dwa lata temu, by praktykować medytację w ośrodku Zen “Windhorse”. Windhorse znajduje się w Alexander - miejscowości itniejącej na mapie, lecz w rzeczywistości skłądającej się z poczty i kilkudziesięciu niepowiązanych żadną miejską strukturą domów. Alexander nie ma granic, ani nawet chodników - ot taki ZIP-kodowy byt.
Z początku żyłam w Windhorse bezsamochodowo, niemobilnie - z rzadka tylko łąpiąc podwózki do miasta. To się zmieniło. Wraz z otrzymaniem nieco stabilniejszego statusu imigracyjnego oraz czterech kółek zacząłam rosnąć na prawie przeciętnego mieszkańca tego regionu.
Bo w Asheville prawie wszyscy, jak ja, są przyjezdni. Amerykanie z rzadka spędzają życie tam, gdzie się wychowali: przeprowadzają się często, szukając czy to szczęścia, czy to pracy, tańszej benzyny czy lepszego klimatu. W przeciwieństwie do Polaków nie ciągną ku większym miastom, ale chaotycznie przenoszą się to tu, to tam, ze stanu w stan....
Ashvillanie z wyboru bardzo różnią się od nielicznych “tubylców”. Są nastawieni duchowo (znutką newageowską), ekologicznie, pro-wspólnotowo. Alternatywni i bez zadęcia. Miasto jest małe i jeśli by wybrać się na parugodzinny spacer można być pewnym, że kogoś się spotka - znajomego z tańców, sąsiadkę-akupunkturzystkę, nauczyciela jogi. Wszyscy są mili, co wcale nie jest sztuczne, choć od sklepowej uprzejmości do głębokiej więzi przebić się chyba znacznie trudniej niż w Polsce. To może ta mobilność...
I tak żyję tu sobie- we wspólnocie poszukiwaczy, w otoczeniu niesamowitej przyrodu, troszke na uboczu areny światowych wiadomości... i nigdzie się póki co nie wybieram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz